Taki w ostatnich dniach chodziłem zaniepokojony. Nie dość, że wróciłem ze wsi do mojego domu w dużym mieście (a ja się wciąż trochę boję miejskich hałasów), to na dodatek uświadomiłem sobie, że idą Święta. A przedtem jeszcze powinien przyjść do mnie Mikołaj…
Powinien, bo ja przecież jestem taaaaki grzeczny! A przynajmniej staram się być grzeczny. Próbuję, choć nie zawsze mi to wychodzi perfekcyjnie. Ale wciąż są postępy!
No w każdym razie martwiłem się. Usłyszałem, że Mikołaj grzecznym ludziom i psom (kotom chyba też) przynosi prezenty do czystych butów. A ja nie mam butów! Pamiętacie tę przygodę jak zostałem Ninją i zrzucałem z łapek buty? No właśnie, butki zostały oddane do sklepu, a ja zostałem – jak na prawdziwego psa przystało – zupełnie boso.
No to gdzie ten Mikołaj ma mi zostawić prezenty? I jak go rozpoznać, żebym przypadkiem go nie obszczekał jak wejdzie mi do domu?
Takie miałem ostatnio zmartwienia…
Więc jak dzisiaj rano się obudziłem to pobiegłem obwąchać wszystkie buty mojej pani. Może tam Mikołaj zostawił coś dla mnie… Nic! Tylko zwykły smrodek. Obiegłem całe mieszkanie i wszystkie schowki, łącznie z moją bazą pod łóżkiem i legowiskiem w klatce. Żadnych zabawek, smakołyków, przyjemności.
Może jednak wcale nie byłem grzeczny? A może Mikołaj się mnie boi? A może pomylił adresy?! Było mi strasznie smutno, ale nie pokazywałem tego po sobie.
Jak codzień poszedłem do parku, pogadałem z moimi psimi koleżankami – one dostały prezenciki. Czyli Mikołaj istnieje. Wróciłem do domu z zupełnie skwaszonym pyszczkiem. Położyłem się na kanapie i myślałem, że nic dobrego mnie jednak dzisiaj nie spotka.
Tymczasem, moja Pani rozsiadła się do pracy przy komputerze. Niby pracowała, niby zerkała na mnie, znowu pracowała, aż w końcu mnie zawołała. „Chodź Pilociku, do mnie!”
Pobiegłem ile sił w łapach, wdrapałem jej się na kolana, a potem na biurko. Powiedziała mi stukając w ekran – „Zobacz piesku, Mikołaj zostawił u mnie na koncie pieniądze dla Ciebie. Takie mikołajkowe kieszonkowe. Jaki masz pomysł na te pieniądze?”
No ja Wam powiem mój świat zawirował z radości. Niby niedużo, ale to tyyyle pieniędzy, że starczyłoby na kilka kilogramów mięska i warzyw dla mnie. Albo na taką super zabawkę, do wylizywania przysmaczków, którą widziałem w sklepie zoologicznym. Albo na kurtkę zimową, bo mroźne wichry wieją mi w futerko. Albo na wiele biletów autobusowych na wszystkie moje przejażdżki. Albo na nowy puchaty kocyk na moje legowisko… Nie wiedziałem, że Mikołaj jest aż taki fajny!
I tak siedziałem na tym biurku, myślałem o wszystkich wspaniałościach, które mogłem sobie kupić. I pomyślałem o tym, że jeszcze dwa lata temu nie miałem domu, biegałem samiutki po polach i lasach, było mi zimno i byłem bardzo głodny. A teraz, mam wszystko, nic mi tak naprawdę nie potrzeba i jestem przeszczęśliwym psiakiem.
Łypnąłem na moją Panią, westchnąłem uroczo, polizałem ją w rękę. I ona już wiedziała. Kliknęła kilka razy, coś wpisała, potem dopisała jakiś magiczny kod i… cała kwota mojego mikołajkowego kieszonkowego znalazła się natychmiast na koncie psiaków z zaprzyjaźnionego schroniska. To im potrzebne jest jedzenie i ciepły kocyk. A najbardziej potrzebny jest im dom. Te pieniądze to niedużo, ale zawsze jakiś wkład w pomoc w znalezieniu im nowego domu.
Moja pani była bardzo ze mnie dumna. Pogłaskała mnie po łebku i powiedziała, że zasługuję na nagrodę za to, jaki jestem dobry. Nie każdy ma takie dobre serce i pamięta o swoich przyjaciołach w potrzebie. Poszła do drugiego pokoju. Nadstawiłem uszu, zeskoczyłem po krześle z biurka i pognałem do niej. A tam… na podłodze, w jej kapciu (takim, którego bardzo lubię nosić w pysku i jej chować – to znaczy, że to jakby mój but!) leżała piękna nowa zabawka. Dla mnie! Taka sama gumowa kość jaką miała Bula. Właśnie taka, o której marzyłem!