Cześć Dzieciaki!
Ekhu, ekhu!
Święta za pasem, a ja się rozchorowałem. Strasznie kaszlę, nic mi się nie chce i nie mam apetytu. Wyobrażacie to sobie – ja, Pilocik z motorkiem w pupie i wieczny głodomór, mam ochotę tylko leżeć i spać? No właśnie… To znaczy, że nie jest dobrze.
Właściwie to ciągle mi się coś przytrafia. Na szczęście moja pani jest bardzo czujna i od razu, gdy widzi, że coś mi dolega, zabiera mnie do psiego lekarza. W tym roku, poza wizytą związaną z corocznym (obowiązkowym!) szczepieniem przeciwko wściekliźnie, byłem u weterynarzy całe mnóstwo razy. Szkoda gadać nawet ile takie wizyty kosztują…
Na przykład raz coś mi urosło na powiece. Trzeba było sprawdzić czy to jęczmień (tak! taki sam jak u ludzi!) czy coś poważniejszego. Na szczęście po kilku dniach stosowania maści to coś mi przeszło.
Innym razem, gdy szedłem sobie po chodniku i wąchałem krzaczki, nadziałem się na wystający z tych krzaków gwóźdź. Okiem… Wiem, to brzmi strasznie groźnie, na szczęście uraz był bardzo delikatny. Prawie nic się nie stało ale napędziłem mojej pani stracha. Weterynarz sprawdził mi oko i zalecił jakieś kropelki, tak na wszelki wypadek.
Przy okazji musiałem dać krew do zbadania. Tak jak u ludzi, u psiaków krew też może dużo powiedzieć o stanie zdrowia. Więc co najmniej raz w roku przechodzę takie badanie. Niedawno okazało się, właśnie na podstawie badania krwi, że chyba powinienem zmienić dietę. Potwierdzi się to jednak dopiero po następnym badaniu.
Kolejny raz musiałem pójść do weterynarza bo przeciąłem sobie skórę między palcami w tylnej łapce. To dlatego musiałem nosić butka, bo rana wcale nie chciała się zagoić. Przemywanie jej, smarowanie maścią i chronienie po jakimś czasie pomogły. Nie ma już śladu po ranie.
Psie łapki są bardzo wrażliwe. Dlatego nie tak dawno, gdy w trakcie spaceru złamałem sobie jednego pazurka, strasznie mnie to bolało, kulałem i – oczywiście – znowu wylądowałem u weterynarza. Obyło się bez usuwania paznokcia, wystarczyło oszczędzanie łapki i jakieś maści. Ale nie zawsze jest tak kolorowo…
Czasem maści albo tabletki nie wystarczą. Gdy zupełnie niedawno zjadłem na ulicy jakieś świństwo (tak ładnie pachniało, nie mogłem się powstrzymać…) okropnie się rozchorowałem. Wymiotowałem, trząsłem się, ciężko dyszałem. Dopiero cztery wizyty u weterynarza, kroplówki, zastrzyki, antybiotyki i cała masa leków uratowały mi życie!
Za każdym razem w trakcie wizyty weterynarz bacznie mi się przygląda, dotyka w różnych miejscach, mierzy temperaturę, zagląda do uszu i oczu. Te wizyty wcale nie należą do najprzyjemniejszych. Powiem Wam szczerze, ja się ich strasznie boję!
Zwykle gdy wchodzę do gabinetu, na wszelki wypadek obszczekuję weterynarza – żeby wiedział, że nie powinien ze mną zadzierać. Ma mnie szybko zbadać, postawić diagnozę i wyleczyć. Na tym koniec. Jeśli jednak wizyta przeciąga się, to najchętniej wtulam się przestraszony w moją panią. Albo chowam gdzieś w zakamarkach gabinetu. Oczywiście zawsze mam na nosie kaganiec żeby pod wpływem emocji przypadkiem weterynarza nie ugryźć!
Ale dzisiaj, dzisiaj trafiłem na bardzo miłą panią psią doktor. Powiedziała, że zanim mnie zbada, chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić. Zawołała mnie od razu po imieniu. Uznałem, że może warto do niej podejść, skoro woła mnie jak starego znajomego. Ale pachniała jakoś tak obco, lekarstwami… Więc przestraszony uciekłem pod kozetkę.
Znowu mnie zawołała, tym razem trzymając w ręku pachnącego i smakowitego chrupka. Ale ja się nie dałem nabrać na ten numer! I tak nie mógłbym go przełknąć, ze strachu miałem ściśnięte gardło. Uznałem jednak, że ta pani doktor ma dobre chęci, naprawdę chce mi pomóc. Dałem się jej więc zbadać.
Po całym szeregu różnych badań (na przykład zostałem osłuchany stetoskopem!) okazało się, że pani doktor musi jeszcze zajrzeć mi do gardła. Bo może jest podrażnione, zaczerwienione i dlatego kaszlę.
A ja przecież noszę kaganiec i nie miałem najmniejszej ochoty pokazywać nikomu wnętrza mojej paszczy…
Wtedy pani weterynarz usiadła na ziemi koło mnie i zaczęła ze mną rozmawiać. Tak mnie zagadała, że pozwoliłem sobie zdjąć kaganiec i dalej słuchałem jej opowieści. Najpierw z zaciekawieniem, a potem już nawet trochę się tym gadaniem zmęczyłem… A ona gadała i gadała. No cóż, nie mogłem się powstrzymać – ziewnąłem przeciąąąągle, aż mlasnąłem. Bałem się, że uraziłem tym ziewnięciem panią weterynarz. Trochę mi było głupio…
A ona się tylko roześmiała! Podstępem osiągnęła swój cel – zajrzała mi w trakcie ziewnięcia do gardła! Spryciula.
Okazało się, że kaszlę bo najprawdopodobniej mam zapalenie tchawicy i oskrzeli. Nieprzyjemna sprawa. Znowu dostaję mnóstwo lekarstw. Ale najbardziej boję się, że zarażę tym paskudztwem Zośkę i Bulę. Trzymajcie za nas kciuki, dobra?