Mówiłem Wam, że byłem niedawno nad morzem, prawda?
Zdążyłem jeszcze przebiec się po plażach zanim na dobre zaczął się sezon turystyczny. Według moich obliczeń, w cztery dni spędzone nad morzem, przeszedłem łącznie 78 kilometrów – zwiedziłem mnóstwo miasteczek, promenad nadmorskich, a także plaż.
Pewnego dnia zaplanowałem wieeeelki spacer plażą wzdłuż morza. Wielki, bo trasa po piasku miała aż 8 kilometrów. Wiedziałem, że nie będę miał już sił na powrót pieszo, więc z wyprzedzeniem kupiłem mój pierwszy prawdziwy bilet na pociąg! Bo owszem, jeździłem już kolejką podmiejską, ale prawdziwym pociągiem jeszcze nie!
To miał być dzień pełen wrażeń ale nie wiedziałem, że znajdę skarb!
Dzień był słoneczny ale bardzo wietrzny więc na plaży nie było dosłownie nikogo. Pierwsze cztery kilometry mojego plażowego spaceru spędziłem na radosnych harcach. Szalałem, biegałem, kopałem dziury w piachy, uciekałem przed falami – zupełnie jak małe dziecko, prawda? Z tego wszystkiego okropnie zachciało mi się pić. Ale słona woda zupełnie nie nadaje się do picia – fuj! A poza tym, że jest słona, to jeszcze jest w niej mnóstwo piachu. Podwójne fuj!
Na szczęście, jak na każdy dłuższy spacer, moja pani zabrała moją butelkę z wodą (zwykłą, z kranu) i miseczkę dla mnie. Po chwili przerwy odzyskałem siły i mogłem ruszyć w dalszą wędrówkę.
Oczywiście, w trakcie spaceru z zainteresowaniem analizowałem każdy napotkany patyk, niektóre przekładałem z miejsca w miejsce, żeby lepiej pasowały do mojej koncepcji zagospodarowania plaży, a pojedyncze nawet oznaczałem swoim zapachem (w razie gdyby jeszcze jakiś psiak miał je odnaleźć).
W pewnym momencie podniosłem pyszczek znad mnóstwa patyków rozrzuconych na plaży i wypatrzyłem we wodzie wielki, gruby lśniący patyk. A właściwie belkę. A za nią następną i następną i jeszcze jedną! Daleko w morze ciągnęły się rzędy takich stojących pionowo belek. Od razu pobiegłem sprawdzić, czy dałbym radę je uratować z tej wody. Ale nic z tego! Po pierwsze, te belki były głęboko wkopane w dno morskie. Po drugie, fale straszliwie przeszkadzały mi w dopłynięciu do nich. Musiałem odpuścić… I dobrze! Okazało się, że te belki to falochron, który chroni plażę przed działaniem morza.
No nic… dreptałem dalej. Coraz ciężej szło mi się po tym piachu. Łapki mi się zupełnie odmoczyły i wypłukały w słonej wodzie więc postanowiłem iść środkiem plaży, po suchym piasku. I wtedy nagle…!
Zobaczyłem go! Leżał prawie cały przysypany piachem ale ja zobaczyłem jego koniuszek! Skarb! Skarb! Prawdziwy skarb!
Od razu zabrałem się za odkopywanie go. Im dłużej kopałem, tym bardziej wpadałem w zachwyt.
Znalazłem na tej plaży piękną, najpiękniejszą na świecie, zielonkawą linę okrętową! Grubą, wytrzymałą i pachnącą prawdziwymi dalekomorskimi przygodami. Różnymi szarpakami się bawiłem, niejedną linę w życiu przeciągałem, ale taaaaakiej liny w życiu w pysku nie miałem!
Po krótkiej zabawie tą liną wiedziałem, że muszę ją mieć. Ale nie dla siebie, o nie…
Zacząłem zastanawiać się jak miałbym dociągnąć tę linę do końca mojej trasy, potem zabrać ją do pociągu (może potrzebowałaby biletu?!) i jeszcze dotaszczyć ją do hotelu. Moja pani też nie bardzo widziała siebie w roli tragarza mojej liny. Ale znowu zostawić ją ot tak – nie chciałem. Przecież mógłby ją ktoś zabrać. Albo morze by ją znowu porwało.
Ustaliliśmy, po bardzo długich negocjacjach, że zostawimy ją na tej plaży. W ukryciu! – oczywiście. I, że po nią wrócimy następnego dnia.
Całą noc nie spałem. Nie dlatego, że bolały mnie łapki po długim spacerze na piachu. Nie dlatego, że w uszach wybrzmiewał mi jeszcze stukot prawdziwego pociągu, którym wróciłem do hotelu. Nie dlatego, że po powrocie do hotelu potwornie się objadłem nagrodami za moją wędrówkową dzielność.
Nie spałem bo martwiłem się, że moja lina zniknie albo, że jej nie będę umiał odnaleźć.
Gdy tylko wstało słońce zacząłem jęczeć i piszczeć. To taka sprytna sztuczka, dzięki której moja pani budzi się i myśli, że coś mi się dzieje, że może potrzebuję szybko biec na spacer i – zamiast powoli wygrzebywać się z łóżka – jest natychmiast gotowa do wyjścia.
Zrozumiała jednak od razu o co mi chodziło i wcale się aż tak bardzo nie spieszyła. Ale udało mi się – po wyjściu z hotelu od razu wsiedliśmy do auta i spojrzeliśmy na naszą mapę. Mapę prowadzącą do skarbu, którą sporządziliśmy razem jeszcze wieczorem.
Wiedzieliśmy dokąd można dojechać autem – od razu ruszyliśmy na wybrany parking, a stamtąd było już tylko kilkaset metrów do mojej liny ukrytej na plaży.
Dotarłem do właściwego zejścia na plażę i zacząłem poszukiwania. Najpierw odnalazłem nasze ślady na piasku – na szczęście wiatr ich nie zasypał przez noc. Szedłem więc właściwym tropem, w dobrą stronę. Ale… ale! O nie! Tam gdzie miała być moja lina ktoś rozbił namiot! Przeraziłem się nie na żarty, że może ktoś uwięził moją linę w namiocie.
Zacząłem biec w kierunku tego namiotu ile tchu było w moich malutkich piersiach i na ile pozwoliły mi moje małe łapki. Biegłem, biegłem, już zbliżałem się do tego namiotu, aż nagle… się potknąłem.
Wiecie o co się potknąłem? Oczywiście, że o moją kochaną i piękną linę! Ale byłem szczęśliwy. Złapałem mój skarb za jeden koniec, moja pani załapała za drugi i razem zanieśliśmy linę do auta. Potem pojechaliśmy z nią do hotelu, potem do naszego domu, a potem lina wybrała się jeszcze w jedną podróż samochodem…
Tak jak Wam powiedziałem, lina nie była dla mnie. Jak ją zobaczyłem to od razu pomyślałem o mojej siostrze – Zosi. Szarpaki to ulubione zabawki Zosi. I teraz Zosia spędza dnie na ganianiu i szarpaniu się ze swoją zieloną, okrętową SZARPO-LINĄ.